Szczęście ze śląskich Alp
- Data publikacji
- 18.09.2024
Geosmina to łacińskie określenie oznaczające zapach ziemi. Od lat kompozycje oparte na syntetycznej geosminie, cieszą się powodzeniem wśród entuzjastów zapachów dziwnych. Ludzie mają do niego szczególną skłonność – tak lubiane przez dzieci błoto i grzebanie w glebie pozytywnie wpływają na samopoczucie właśnie z powodu zapachu. W ramach Laboratorium badań nad szczęściem Monika Opieka, antropolożka i artystka olfaktoryczna, opracowała na bazie prawdziwej śląskiej gleby dwa zapachy szczęścia.
Monika Opieka tworzy unikatowe kompozycje z naturalnych składników, organizuje warsztaty, jest wolontariuszką w hospicjach i na oddziałach paliatywnych, gdzie prowadzi aromaterapię. Ale także współpracuje z artystkami i artystami, komponuje zapachy na historyczne wystawy, ponieważ w nierównym starciu z immersyjnymi pop-wystawami instytucje publiczne wpadają wreszcie na pomysł wielozmysłowych ekspozycji, które są w stanie przyciągnąć publiczność. Zmysł węchu okazuje się tym najbardziej niedocenionym i jednocześnie przebodźcowanym – krajobraz zapachowy kształtują nie tylko przemysł i miasta, ale także wielkie korporacje. Powszechnie lubiane orzeźwiające cytrusy i smaczne gourmandy są wszędzie, ale jak mówi artystka – niestety przede wszystkim w wersji syntetycznej, dokrojonej do statystyk sprzedaży. To czuć, skoro sklepy zachęcają do wejścia zapachowymi odpowiednikami muzaka, na perfumowych forach niesłabnącym wzięciem cieszą się zapachy o atomowej projekcji, z tzw. ogonem. Przez to zbiorkom, biuro i ulica stają się przestrzenią do zderzeń wszystkich aromatycznych trendów naraz. Nawet środki czystości sprzedają się lepiej, gdy obiecują, że pachną wiatrem, słońcem, poranną rosą i krzakiem bzu; nawet świeże pranie wydaje nam się podejrzane, jeżeli nie czuć w nim zapachu aromatyzowanego płynu. Oczywiście, najlepiej o zapachu czystego prania.
Sporo zmieniła pandemia COVID-19 – z jednej strony, przypomniała o niewidzialnym dla oczu i nosa zagrożeniu, które unosi się w powietrzu, z drugiej, zamknęła ludzi w domach i zagroziła utratą węchu. Dlatego po zniesieniu obostrzeń pojawiła się skłonność do poszukiwania zapachów natury – świeżych, drzewnych, mokrych, ozonowych, niemal medytacyjnych. Wielkie marki na to odpowiedziały niemal od razu, wypuszczając na rynek całą gamę produktów, ale jak zauważa Monika, ekologiczne w nich jest głównie opakowanie, ewentualnie drewniany korek z recyklingu. Bo biznes jest biznesem, a zawartość nadal jest czystym syntetykiem. Niszą w niszy są właśnie osoby takie jak Monika Opieka, które komponują zapachy oparte na naturalnych składnikach – głównie dla osób znudzonych zapachowym mainstreamem. Zdarzają się rozczarowania – jak w wypadku próby odtworzenia hipermodnego zapachu słodkiej kawy z mlekiem, ale więcej jest wzruszeń i zaskoczeń, jak niby znajome rzeczy pachną naprawdę. Ze zleceniami na inspirowane historią zapachy jest jeszcze trudniej – po przejrzeniu masy źródeł historycznych i zdobyciu składników należy jeszcze wykuratorować i wygładzić zapach tak, aby był akceptowalny dla współczesnych nosów. Nie można ich stale dyfuzować, odbiorcom i odbiorczyniom trzeba zapewnić moment oddechu. Ale znów, odbiór jest niepewny – być może dlatego Monika mówi o zapachach jako o „obcowaniu z duchami”. Niby decydują geny, kultura, przyzwyczajenia, ale i totalnie subiektywna mapa skojarzeń i sugestii, dzięki czemu niewinne kakao staje się traumatycznym wspomnieniem z przedszkola, a świeża sosna – nieodżałowaną kostką do WC. Ale też dlatego hałda może stać się zapachem szczęścia, bo w nim Monika chce opowiedzieć swoją śląską historię. Niewiele tu miejsca dla subiektywnych skojarzeń, ale tak ma być.
Wśród najczęściej wyszukiwanych w internecie woni tryumfy święci jednak zapach śmierci, ponieważ ci, którzy mieli szczęście nigdy się z nim nie zetknąć, poszukują odpowiedzi na pytanie – jak właściwie ona pachnie. Monika mając doświadczenie pracy w hospicjach mówi, że bardzo delikatnie i nawet przyjemnie, jeżeli oddzielimy ją od procesów rozkładu. Internetowi znawcy tematu mówią „jeżeli go poczujesz, będziesz wiedział co to jest”; inni cierpliwie rozkładają ten zapach na nuty – dusznej, organicznej słodyczy rozkładu, odoru gazów gnilnych i fekaliów, infekcji intymnej i soku spod organicznych śmieci w gigantycznym stężeniu. Ktoś inny powie, że śmierć mu pachnie jak Malört – legendarnie paskudny trunek z Chicago, którego dziwaczny smak i zapach skutecznie wywodził na manowce policję w czasach prohibicji. Miał być zbyt paskudny, aby ktokolwiek mógł czerpać z niego hedonistyczną przyjemność. Amatorów jednak nie brakowało. Teraz to lokalna atrakcja, która stała się modnym barowym rytuałem przejścia. Dlatego podobno smakuje i pachnie jak „czysta presja rówieśnicza”, czyli z pewnością niczym przyjemnym. Jednak obeznani na co dzień ze zwłokami piszą zdawkowo – śmierć pachnie jak mieszanka putrescyny, kadaweryny i indolu. Idzie się przyzwyczaić, jeżeli jest się twardzielem. Dla nowicjuszy jest słoiczek maści kamforowej, ewentualnie maska ochronna i kilka kropel olejku goździkowego pod każdym z nozdrzy. Kwestia wprawy, gorsze są opary formaliny i fakt, że w kiepsko wentylowanych pomieszczeniach trupi smród niechętnie opuszcza ubrania. Ten podobno da się zamaskować odpalonym cygarem – czyli wybrać zapach bardziej akceptowalny dla żyjących. Przynajmniej do czasu.
Dla odważnych jeden ze sklepów oferuje kawaderynę na sprzedaż. Jak pisze producent, ostrożnie z tym, ale przy odrobinie fantazji i minimalnym stężeniu można z tego ukręcić intrygującą, cielesną kompozycję. Mniej odważnym sama nuta białej lilii już kojarzy się z pogrzebem, choć swoich amatorów i amatorki ma przecież Funeral Home, wyprodukowany przez jedną z niszowych marek. W swojej bibliotece zapachów mają też zapach Zombie (dla niej i dla niego – oba z nutami mchu, grzybów i gleby), ale też kociego futerka i całkiem nowo narodzonego bobasa. Dla koneserów, obok prawdziwych paczul z hippie obozowiska, znajdą się całkiem znane perfumy, które łączą zapach bzu z nutami taśmy pakowej lub gorącego żelaza na ziarnach kakaowca. To raczej nie powinno dziwić w świecie, w którym popularną ciekawostką jest fakt, że psie łapy czasem pachną maślanym popcornem, a od lat składnikiem perfum są wymiociny wieloryba i wydzieliny z gruczołów ssaków. Ale ostatnio już niemal wyłącznie w wersji naturalnych lub syntetycznych zamienników, na szczęście dla wielorybów, cywet i bobrów. Swoją porcję szczęścia mają także dżdżownice i inni mieszkańcy gleby, bo powodzeniem wśród entuzjastów zapachów dziwnych od lat cieszą się kompozycje oparte na geosminie syntetycznej. Zamknięty w buteleczkach zapach mokrej, żyznej gleby wydaje się małą żyłą złota dla producentów – Dirt, Wet garden czy Earthworm są chwalone za realistyczne odwzorowanie swoich nazw. Niekoniecznie jednak nadają się do zapiętego na ostatni guzik biura, bo sugerują, że właśnie wróciło się z prac w ogrodzie, nosząc na sobie zapach geosminy, do którego ludzie mają szczególną skłonność. Być może właśnie ewolucyjnie zakorzenioną. Tyle, że cały wic (a właściwie naukowe wyjaśnienie fenomenu) tkwi w tym, że tak lubiane przez dzieci błoto i grzebanie w glebie mają sens, skoro mogą wpływać pozytywnie na samopoczucie niedzielnych ogrodników – dzięki naturalnym procesom mikrobiologicznym zachodzącym przy obecności ziemnych żyjątek. Zapach w tym przypadku to sprawa drugorzędna. I wygląda na to, że gdyby Jean Baurdillard dostał kiedykolwiek miły prezent w postaci zapachu geosminy, z pewnością powiedziałby „tak, to właśnie jest symulakrum”. Niby ziemia tak bliska naturalnej, ale jak totalnie pozbawiona kluczowego w niej życia.
Chciałoby się powiedzieć, że jeśli chodzi o zapachy, to wiele zmieniło się od schyłku średniowiecza, kiedy część historyczek i historyków widzi początek europejskiego perfumiarstwa – zapachy już nie służą maskowaniu przykrych woni i odpędzaniu zarazy. Wówczas wierzono, że ten, kto poczuje zapach śmierci, najpewniej sam niebawem umrze, dlatego w sakiewki i kadzielnice upychano aromatyczne zioła i żywicę, a miasta zalecano oczyszczać i okadzać, obsadzać wonnymi gajami i krzewami. Postulaty nasadzeń i korytarzy powietrznych wracają, tak jak i zapachowa magia sympatyczna – jak mówi Monika, ubierając się w cytrusy chcemy podkreślić swoją witalność i zdrowie, zapachy słodkości pomagają na zły humor, żywiczne i ciepłe aromaty tworzą bąbel sensualnej tajemnicy. Perfumy reklamuje się poprzez skojarzenia z seksem, władzą i pożądaniem, które z pewnością przyciągniemy, kupując jedną z buteleczek. Na popularnych forach perfumiarskich kwitną krótkie formy pisarskie, w których pojawiają się przede wszystkim personifikacje zapachów – tajemnicze kobiety w czerni i różach, owocowe podlotki, wykrawaceni szefowie świata w zapachach metropolitalnych, zbyt upiżmowione seniorki i szyprowi dziadziusiowie. Monika trochę się z tego śmieje, nazywając te wysiłki filmem kostiumowym. Sama woli nieco inne sposoby opowieści o zapachach, odległe od oczywistych marketingowych skojarzeń i stereotypów – sama stawia na autentyczność i historie osobiste. Kilkadziesiąt rodzajów synestezji, które – jak się okazuje – budzą się właśnie w kontakcie z ekstraktami i tynkturami, przez co zapachy się słyszy, czuje nie tylko w nosie i pod palcami, ale w całym ciele. Wywołują nawet zupełnie podświadome reakcje, jak w wypadku jej syna, który wąchając jeden z zapachów stworzonych przez mamę powiedział: „to jest coś bardzo interesującego, pięknego i przerażającego, ale nie dawaj mi tego już nigdy więcej wąchać”. A to akurat była butelka z jednym z jej zapachów śmierci.
W dniu, kiedy rozmawiam z Moniką Opieką, świat obchodzi Dzień Czystego Powietrza dla Niebieskiego Nieba. To dobry moment na święto, ponieważ jest upalny początek września, który wciąż pachnie przedłużonym sierpniem. Polski odpowiednik tego dnia przypada na połowę listopada i zarazem początek sezonu grzewczego – być może ktoś przy jego ustanawianiu miał specyficzne poczucie humoru. Monika od kilku miesięcy pracuje nad zapachem szczęścia, czekając na to, aby wybrane przez nią molekuły wyleżakowały i nabrały odpowiedniej mocy. Nie będzie w nim ani cytrusów, ani aromatów słodkiego jedzenia, ani niczego, co ludziom po prostu kojarzy się z przyjemnymi zapachami. Te szczęścia w butelce można dostać w każdej perfumerii. Natomiast inspiracją dla Moniki są pokopalniane hałdy – sztucznie usypane górki z Górnego Śląska, które lokalsi nazywają „śląskimi Alpami”. Jak mówi, hałda to smar, palony węgiel, dymy, ziemia tętniąca kilofami, ale też zioła i krzewy, które dały hałdzie nowe życie. Mówiąc szczerze, hałdy znam tylko ze zbiorów rokitnika Diany Lelonek i wideoinstalacji Laury Paweli, gdzie ze sztucznych gór rozciąga się widok godny Caspara Davida Friedricha.
Na Śląsk, w poszukiwaniu nowego, lepszego życia przybył ojciec Moniki, który zapach hałd lubił. Lubi go także córka, chcąc w swoim zapachu szczęścia oddać to, z czego ona się składa – z wydartych Ziemi złóż, które przetworzone przez człowieka tworzą pagórki, które stopniowo odbiera dla siebie przyroda. Wraca na nie życie – oprócz zwierząt i roślin zaczynają je zaludniać okoliczni mieszkańcy. Na biwak, imprezę albo spacer – śladem hałd już zazielenionych, na plan filmu sci-fi i sesje zdjęciowe – na wciąż jeszcze księżycowe górki. Na jedną z nich – jak mówi Monika, tę „o delikatnym zapachu” – chce wybrać się z chętnymi na olfaktoryczną wycieczkę, w której od zapachu mniej będą ważne widok i stromość wzniesienia. Mimo wszystko, widoki z hałd są oszałamiające – dymiące kominy na horyzoncie, zarysy miejskiej zabudowy, tereny użytków rolnych i swawolny trzeci krajobraz. O tym właśnie krajobrazie, którego puszczone samopas hałdy są częścią, Gilles Clément w Manifeście trzeciego krajobrazu napisze – to „współdzielony fragment zbiorowej świadomości”. Nie Trzeci Świat, ale trzeci stan ze wszystkimi tego konsekwencjami.
Spacery olfaktoryczne z Moniką Opieką w ramach Tygodnia Szczęścia:
21.09.2024, g. 20:15–22:15, Wieczorne olfaktorie Katowice, miejsce: Akademia Sztuk Pięknych w Katowicach, ul. Raciborska 50
22.09.2024, g. 11:00–12:30, Zapachy Katowickiej Hałdy: Zapachy Przeszłości i Teraźniejszości, miejsce: Hałda w Katowicach Murckach – zbiórka przy przedszkolu „Węgielek”, ul. Kołodzieja 89a
Aleksy Wójtowicz – krytyk i historyk sztuki, redaktor „Magazynu Szum”, researcher, okazjonalnie kurator. Publikował m.in. w „Dwutygodniku”, „MiejMiejsce”, „Postmedium”, „Widoku” i oko.press. Zajmuje się głównie sztuką współczesną z perspektywy socjologicznej i visual culture, historią pola sztuki po 1989 roku w Polsce, związkami polityki i sztuki oraz tzw. zwrotem konserwatywnym.